Czuję się nieco jak matka w Belissimie. Tylko, że ona mimo niespełnienia miała na kogo przelać nadzieję, w przeciwieństwie do mnie samotnie spędzającego starość na balkonie karmiąc się widokiem młodych chłopców. Pełna świadomość zaprzepaszczenia wszystkich szans, niewykorzystania czasu, niezatrzymania pięknych chwil, świadomość tkwienia w już zbyt mocnym kokonie na nowo paraliżuje mnie w nocy. To powracający demon nie pozwala przeć naprzód rzucając wyzwanie ludziom, miejscom i czasom. Przypisywanie szczęścia zależnościom materialnym, bytowym czy wreszcie mentalnym nigdy nie pozwoli mi rozwinąć skrzydeł i trwać w samoakceptacji.
Zupełnie nie wiem skąd czerpię siły na codzienność. Ale ten schemat: praca, wino, knajpa, siłownia, sex, zakupy... może nawet wyznaczać jakąś linię prostą biegnącą w kierunku przeciwnym od autodestrukcji. I jestem taki zmęczony. Nie chce mi się starych kochanków, którzy wydzwaniają gdy północ bezwstydnie zaskakuje ich samotność, lansu w nowych ciuchach na jakimś nudnym wernisażu, rozmów o przemijalności nowych trendów, eh rzygam.
No i mieszkania nie kupuję. Nie stać mnie. A zmiana by mi świetnie zrobiła.