Od rana czułem już to podniecające poddenerwowanie nie pozwalające na wykonanie jakiejkolwiek pracy. Dzięki Bogu usterka samochódu który dałem do warsztatu w mentalnym przeświadczeniu o bajońskiej sumie za przywrócenie go do normalności, okazała się tanim kaszlnięciem na drodze. Wiedziałem już, że ochoczej wydam to siano w weekend.
A. wpadł na dworzec na chwilę przed odjazdem pociągu z torbą pod pachą bo rączka się odkręciła. Dopiero gin z tonikiem w szkle przezornie zabranym (!) przeze mnie doprowadziła go do równowagi. Trzy godziny przeminęły niezauważone jak zmieniający się pejzaż za oknem gdy wreszcie zaciągnęliśmy się narkotycznie imprezowym łódzkim powietrzem.
Grand Hotel okazał się cudownie melancholijnym miejscem starych czasów z porozumiewawczymi uśmieszkami odzwiernych na nasz widok. Ale ruskiego szampana do pokoju nie dostaliśmy mimo wszelkich starań obsługi. No wreszcie ta Piotrkowska, jak zawsze wyśmienity szpinak i kurki w Irish aby wreszcie dojść do punktu kulminacyjnego. Gin lał się strumieniami, umysł już nie kontrolował bioder na parkiecie. Kilka uśmiechniętych twarzy, wulgarne dotyki, już nie czułem języków na moich ramionach gdy całkiem świadomie uciekłem aby nie zrobić jakiegoś głupstwa.
Sobota nie zaskoczyła brakiem kaca. Ciemne okulary stały się estetycznym obowiązkiem wobec świata i ludzi w galerii łódzkiej. I dopiero się zaczęło. Nowe kremy rubinsztajnki, perfumy rabannego i nowy sweterek na sprytny suwak (nie sądziłem, że wcześniej niż myślę się przyda) specjalnie na ten wieczór. Noc była poprzedzona długimi przygotowaniami. Razem z A. chcieliśmy wyjątkowości i niepowtarzalności w ulotności chwili. Świadomy kicz, jednoznaczne kolory, nienaturalny blask i słodka otoczka miały nam to zapewnić. We włoskiej knajpie w której przyszło nam jeść kolację, zresztą doskonałą, zbytnio rzucaliśmy się w oczy mimo naszych nienagannych manier i wyciszonego spokoju. Wstyd przyznać ale A. w swojej koszuli za cenę dwumiesięcznej pracy dobrej łódzkiej szwaczki i brylantami na palcach, ja w naturalnie przypisanych mi brązach wyglądaliśmy nieco egzotycznie. Gani przywitał nas aż nadto wylewnie a gin smakował równie dobrze co noc wcześniej. Wiem, że ludzie odbierają nas z A. za parę, tak było i tutaj potwierdził to ludzkie gadanie przeuroczy szatniarz. O północy byliśmy już na ulicy Tylniej aby zobaczyć show prosto z wielkopolski i właśnie tam ma początek nowa historia Łodzi. Porwał mnie, nie pozostawiając żadnego wyboru. Jego dotyk poraził niewypowiedzianą obietnicą a oczy utwierdziły w zapomnieniu. Już nieistotny był czas, który poddał się bez walki. Wszystko stało się przejrzyste i jasne, a ludzie stanowili zbyteczne tło. Zatraciliśmy się w sobie nie pozwalając na jakikolwiek egoizm i zbędne słowa. Nie wiem jak głęboko był w moich ustach, na ile mój dotyk go oczarował, czy podrażniłem jego zwoje mózgowe, wiem, że nie rozpłyniemy się w niepamięci nocy.